[pozostałe posty ze Szwecji znajdziecie TU]
Mówi się, że podróże kształcą i poszerzają horyzonty, standardowe pytanie maturalne za dwa punkty. Że wzbogacają nas i otwierają umysły. I to wszystko brzmi bardzo kusząco, ergo pozytywnie. Nic tylko zwiedzać i ugniatać mózg jak ciastolinę. A jednak są takie wyjazdy, po których własny kraj boli. Po których robi się trochę smutno i ciężko i wolałoby się może nie wiedzieć jak bardzo zieleniejsza jest trawa i jak żyje się gdzie indziej. Bo żyje się jakoś tak bardzo lepiej. Mój ból Polski nasilił się znacznie po krótkim pobycie w Sztokholmie rok temu. Myślę, że w tym roku nabawiłabym się istnego raka.
Bo Sztokholm to miasto, gdzie wszystko trzyma poziom.
A zaczęło się już w metrze z T-Centralen do naszego miejsca, gdzie śpimy, śniąc skandynawskie sny w pościeli z Ikei. Wsiadł jakiś muzykant ze wschodu z kubkiem na monety. Wraz z zamknięciem się drzwi wagonu włącza mi się nagle moja polskość, już sobie myślę „człowieku, wypierdalajże z tą harmoszką„. A pan włącza swoje pudło na kółkach, fortepianowe tło, wyciąga saksofon i grając rozdmuchuje sunący się po wagonach jak mgła jazz. Za oknami metra Gamla Stan i falujące wody Bałtyku. Przyklejam nos do szyby, witając się z zaspanym wciąż miastem i czuję się jak w filmie, chwilo trwaj, moje życie ma przez chwilę swój własny soundtrack.
Przypominam sobie od razu tych wszystkich rzępolących cyganów z Głogowskiej i teatralki, myśląc sobie – wow. Oto nowy wymiar muzyki sponsorowanej przez miejski transport publiczny.
Wszystko ma jednak swój koniec. Wsiada pan, wysiadamy my. Dalej było już tylko lepiej.
Mijamy targ pełen kwiatów, warzyw, owoców. Szparagi w szeregu, tace pełne kurek, kolorowe hiacynty w rządkach. Ordnung na szwedzką nutę.
Na przystankach stoi kolejka. Pasażerowie czekają w ogonku na autobus.
W autobusie kierowca zwraca przez mikrofon uwagę rodzicom, bo dziecko usiadło sobie na krześle. A powinno siedzieć na kolanie. Albo wcale. Najlepiej, żeby stało. Od tego się szybciej rośnie.
Każdy wagon metra ma swoje imię.
Co trzy minuty to w Polsce jeździ tylko metro w Warszawce, a nie niedzielny autobus na drugorzędnej trasie.
Na ulicach sami ładni ludzie w ładnych ubraniach. Sklepy z biżuterią dla psów udowadniają mi, że tu nawet kundle prezentują się lepiej ode mnie. Jakby wszyscy bez wyjątku przynależeli do wyższej klasy średniej. Jakby wszystkim w życiu wyszło.
Ludzie ładni i dużo ładnych rzeczy w sklepach. Wszystko ładne. Wszystko drogie. Mój skandynawski dom byłby cudowny, ale nie mieszkam w Szwecji i nie zarabiam szwedzkich pieniędzy.
Więc jednak można żyć bez pastelozy, bez kiczu, bez tysiąca reklam szpecących i centrum i przedmieścia. Bez sklepów wszystko-za-pięć-złotych, śmieci wylanych na ulice, psiej kupy na chodniku.
Ale żeby nie było znów tak kolorowo – Sztokholm pod względem architektonicznym nie jest dla mnie żadnym wow, chyba że zaglądam wieczorem przez okna bez firanek i każde mieszkanie nienaganne, jak wycięte z katalogu Ikei. I chyba że jeszcze ta super Stockholms stadsbibliotek.
Więc pominąwszy, to te wszystkie budynki są strasznie zimne i surowe, niby jest Gamla Stan, ale brakuje tam siły wąskich uliczek z przeklętymi kocimi łbami. No bo niby są, ale jakoś tak bez wyrazu. Wszystkiego po troszku, nawet pomnika tyle, co kot napłakał. Powiedziałabym jeszcze, że brakuje też kawiarnianych ogródków, ale mamy przecież grudzień, wybaczam. Może powinnam dać Szwecji drugą szansę latem. Z drugiej jednak strony who cares, przecież nie ogródków szukałam w mojej kolejnej podróży z nurtów korzennych, z cyklu „jarmarki świąteczne”. Napisałabym jeszcze z chęcią, że mają wspaniały Skansen, ale o tym to miało być w zupełnie innym poście, którego najlepszy czas na publikację właśnie mija, także tego. W przyszłym grudniu po południu?
Z trzeciej jednak strony – niby zimno, a ciepło. Niby ciepło, a zimno. Wszystko niby surowe, emocje trzymane na wodzy, chłód północnej osobowości, a uśmiechów całkiem sporo. Te wszystkie hej, hej! że radośniej się nie da. I design też surowy, drewniany minimalizm, biel ścian. I kwiatów taka moc, że się parapety uginają. Królem doniczek jest storczyk, a myślałam, że to tylko polska specjalność, ale no cóż, no niestety, trzeba oddać koronę, nie jesteśmy w czołówce! i trochę mi smutno, bo w Szwecji przecież wszystko takie ładne i estetyczne, a tu o, patyk z liśćmi. Małe niedopatrzenie, ryska na marmurze, mówię sobie. Dział „dekoracje” miewać się tu musi najlepiej, bo jeszcze poduszki, świeczuszki, ramki. 3000 kelvinów w każdym okienku. Szwedzi kochają kwiaty na parapetach tak samo jak oświetlające okna lampki i światełka. Podobno chcą tym sobie rozświetlić te krótkie, ciemne, smutne dni. I tak jak w ciągu roku rządzą abażurki, tak na Jul goszczą miliony gwiazd i świeczników. Każdy blok jest wielkim gwiazdozbiorem, a każda wyspa nieskończoną konstelacją
A ostatecznie świeczka, która paliła się w naszym pokoju, choć made by IKEA to made in Poland.
I wszystko zatoczyło koło, okrągłe jak szafranowa bułeczka.
no dobra, a czy jak wszystko jest tam doskonałe, to nie jest też po prostu nudne? czy to nie szwedzi mają opinię największych nudziarzy w skandynawii? ;)
ps, a propos kelvinów: https://c1.staticflickr.com/1/386/31258899073_8efc7a6cf8_b.jpg
estetyka może inna ale raz do roku w kelvinach nikt nas nie pobije!
PolubieniePolubienie
No właśnie. Inna estetyka, a zazwyczaj to natrętnie pulsacyjna.
Może i nudziarze, ale już sama nie wiem czy nie wolałabym tej nudy od nadmiaru polskich emocji.
PolubieniePolubienie
Oni po prostu dostaja dobry gust z mlekiem matki wyssany, czesc ich genotypu chyba.. Tez bywam raz w roku w Szwecji i niezmiennie mam dola po powrocie jak widze to nasz polskie reklamowe gowno na kazdym mozliwym plocie w kazdym mozliwym najkrzykliwszym z mozliwych kolorze i wzorze ehhh. Bo tu wschod jest, tu jest rozpierdol i nikt mi nie zabroni na mojej posesji miec tak jak lubie, a lubie duzo i kolorowo (znaczy wesolo jest…)
PolubieniePolubienie
lubię dużo i kolorowo, bo lubię rzucać się w oczy.
do jantelagen jeszcze wiele nam brakuje.
PolubieniePolubienie